piątek, 20 czerwca 2014

Pod papugami

W porównaniu do naszych europejskich granic, ta dzieląca Honduras z Gwatemalą wydała mi się szalenie prowizoryczna. Mam przez to na myśli fakt, że samo pomieszczenie w którym sprawdzano dokumenty przypominało budynek poczty. Nikt nie pilnował kolejki, a ludzi było mało. Wszystko bez ładu i składu, dziwny chaos który w naszej europejskiej kulturze byłby nie do zaakceptowania. Owszem, gdzieniegdzie przeszedł wojskowy z kałachem w ręku, ale to tylko wzmacniało specyficzną dzikość. W pamięci zapadły mi również porozwieszane na ścianach ogłoszenia typu „zaginął chłopak” czy „poszukiwany mężczyzna”, w tym zdjęcia twarzy, porzuconych aut itp. Klimat dziczy i trochę bezprawia, ale szalenie egzotyczny. Po dokonaniu opłaty i sprawdzeniu paszportów wzięliśmy kolejny autobus. Tym razem miał być to już ostatni, który zabierze nas bezpośrednio do Copan. Byłam wdzięczna losowi, że wreszcie mogłam usiąść w normalnej, komfortowej pozycji (a w Polsce narzekamy na nasze mpk!)
Zabudowa Copan, podobnie jak w przypadku gwatemalskich miasteczek była bardzo kolorowa. Wąskie uliczki, barwne kamienice, restauracje, bary, rynek. Tamtego dnia w miasteczku obchodzony był jakiś festyn, czemu towarzyszyły liczne zabawy na jarmarku i pokaz sztucznych ogni. Wszędzie czuć było oddech wakacji. Mijając roześmiane grupki turystów, trochę zatęskniłam za paczką moich przyjaciół z Polski. W naszym kraju podróżowanie z plecakiem nie jest aż tak popularne wśród studentów. Ludzie trochę boją się ryzykować, a rodzice puszczać swoje dzieci. Z jednej strony to zrozumiałe, ale z drugiej trochę szkoda. Sama marzę o tym, by pewnego dnia zebrać pewną, godną zaufania paczkę i wyjechać wraz z nimi bez biura podróży. Mam nadzieję, że będzie jeszcze ku temu okazja :)
Hostelik, który znaleźliśmy był czysty i dość ładnie urządzony. Posiadał duży taras-kuchnię. Stoliki, lodówka, kuchenka, toster, stołki barowe i hamaki na którym można było odpocząć. Wszystko do dyspozycji gości. Tego samego dnia postanowiliśmy wybrać się jednak na spacer i zjeść coś na mieście. Przypadkiem trafiliśmy do restauracji pewnego Niemca. Na szczęście na liście dań miał tortillę, która WRESZCIE nie była połączona z białym, cuchnącym serem i tą okropną pastą fasolową. Danie, chociaż ciężkie, było bardzo smaczne i cieszę się, że miałam okazję coś takiego spróbować.
Następnego dnia rano dość wcześnie wyszliśmy z hotelu kierując nasze kroki w stronę kolejnych ruin majów. Te, miały być dużo mniejsze, ale za to posiadły dodatkową atrakcję w postaci...stada papug. Do piramid prowadziła alejka drzew, wśród których gromadziły się piękne, czerwone ary. Ptaki, chociaż teoretycznie żyły na wolności stadami zamieszkiwały obszar alejki, ponieważ były tu dokarmiane (coś jak wiewiórki w Łazienkach, ale w bardziej licznym wydaniu!). W obawie przed utratą palców nikt nie próbował dotykać zwierząt, jednak można było podejść na tyle blisko, aby zrobić ciekawe zdjęcia.
Jeśli chodzi o kompleks świątyń tym razem zdecydowaliśmy się na swobodny spacer bez przewodnika. Nie był to aż tak zapierający dech w piersiach widok jak w Gwatemali, ale z całą pewnością coś wartego zobaczenia. Ruiny obeszliśmy w jakieś 2-3 godzinki, po czym wróciliśmy do miasteczka.
Rozglądaliśmy się za pamiątkami, ale tu również nie było zbytniego wyboru. Figurki, miseczki, maski i mało oryginalne plecione bransoletki. Niestety, poszukiwania musiałam zakończyć z pustymi rękoma. Pod koniec dnia postanowiliśmy zjeść obiadokolację w restauracji poleconej przez jednego Kanadyjczyka. Mimo wysokich cen dania nie rzucały na kolana, chociaż nie były też jakieś niesmaczne. Najlepiej wspominam orzeźwiającego drinka o smaku limonki, pycha! 


P.S
Kochani! Ostatnio nastąpiło wiele zmian w moim życiu, co również poskutkuje zmianami na blogu. Po pierwsze – zdana sesja = więcej wolnego czasu, po drugie – plany wakacyjne z przyjaciółmi, z których również zdam relacje, po trzecie - wystraczające efekty diety i ćwiczeń, abym mogła napisać o nich coś więcej (info już w następnym poście!). Gorąco zachęcam do śledzenia!

15 komentarzy:

  1. Ten orzeźwiający drink wygląda apetycznie ! Przepiękne zdjęcia ! Ja również ćwiczę :) Chętnie poznam Twoją dietę i ćwiczenia :)

    Pozdrawiam i dziękuję za komentarz,
    rzetelne-recenzje.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. super zdjęcia :)

    P.S wyłącz weryfikację obrazkową,będzie więcej komentarzy :D

    OdpowiedzUsuń
  3. fantastyczne zdjęcia ! i miejsca ! jak tego dokonalas,że wybralas sie w taka podróż?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwszy raz mój tata pojechał sam do Peru, a po latach zdecydował się na miesięczny wyjazd na Bali, tym razem z rodziną. Miałam wtedy 13 lat i od tego momentu, co jakiś czas wyjeżdżamy :)

      Usuń
  4. bajeczne miejsce, zazdroszczę :) znalazłam cię przez stronę motywatornia na facebooku. jestem pod wielkim wrażeniem twojej metamorfozy! pozdrawiam i tak trzymaj! :)
    http://etnopsyche.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. wow, to naprawdę Ty? wyglądasz rewelacyjnie po tej zmianie :) zazdroszczę megawyprawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to ja :) Wszystko wyjaśnię w kolejnym poście.

      Usuń
  6. cudowne miejsce;)
    pozdrawiam serdecznie;)) woman-with-class.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. ale ładne!


    ps. a u mnie? identyczna sukienka - tańsza niż w ZARZE !

    OdpowiedzUsuń
  8. Ale widoki to muszą być tam niesamowite!

    OdpowiedzUsuń
  9. So pretty! And love your hair :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Piękny blog!. :) Też kocham podróże lecz odbywa się ich w moim życiu troszkę mało ale dobrze że są takie blogi jak ten które umożliwiają poznawanie świata!. Naprawdę niesamowity blog a fotografie!. OBSERWUJĘ!. :* Zapraszam na mojego bloga i czekam na rewanż :) Ps. Proponuję abyś właczyła obserwacje swojego bloga a nie gogli to umożliwi ci zdobywanie więcej czytelników :) Pozdrawiam!. <3 http://wstroneslonca021.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń