poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Ostatni dzien w Gwatemali

Mówią, że Tikal jest jedynym miastem Majów położonym w dżungli. Fakt ten dla mnie osobiście czynił to miejsce szczególnie wyjątkowym. Szłam wąską ścieżką wraz z ekipą obcych ludzi, z przeróżnych krajów. Gdy zamykałam oczy miałam wrażenie, jakby ktoś odtwarzał fragment muzyki relaksacyjnej. Dżungla dosłownie żyła, z tymi swoimi odgłosami ptaków, małp i innych zwierząt. Bajka!
W końcu doszliśmy do czegoś w rodzaju wielkiego placu otoczonego z czterech stron bardzo wysokimi piramidami (trochę jak grafika z Tomb Raidera, ale bardziej 3D!). Na jednym w wysokich drzew rosnących na placu wypatrzyliśmy ptaka Tukana, a wokół świątyń biegały Koati (śmieszne zwierzaki podobne do szopów). Wdrapywaliśmy się na kolejne budowle robiąc z ich szczytów masę zdjęć. W Tikal spotkaliśmy również całkiem pokaźną grupę polskich turystów. Zamieniliśmy kilka zdań i dowiedzieliśmy się, że w przeciwieństwie do naszej jest to zorganizowana wycieczka. Osobiście lubię spotykać Polaków w podróży. Większość reaguje dość ciepło i dzieli się radami dotyczącymi podróży. Plany zwiedzania u podróżników są bardzo tożsame, choć często różnią się kolejnością. To duży plus, ponieważ dzięki temu możemy wymienić się cennymi wskazówkami np. co do fajnych miejsc, tanich noclegów i smacznego jedzenia.
Obejście całego kompleksu świątyń zajęło nam klika godzin. Do autobusu odprowadził nas jeden z przewodników pokazując po drodze różne, małe ptaszki w obiektywie swojej lornetki.

Po powrocie do Flores postanowiliśmy poszukać miejsca, w którym można coś zjeść. Ku naszemu nieszczęściu wybór padł na sporą knajpkę mieszczącą się w jakimś hotelu. Zamówiłam krewetki w sosie z limetką oczekując smacznego, ciepłego dania. Niestety, dostałam sporych rozmiarów zimny pucharek pełen rozwodnionego sosu pomidorowego, sporych kawałków cebuli, cząstek limetki i krewetek. Może gdyby danie było ciepłe, jeszcze dałabym radę to przełknąć, ale (choć naprawdę uwielbiam krewetki!) tego nie dało się zjeść. Moi rodzice nie trafili lepiej zamawiając torillę z gęstym, fasolowym, niedoprawionym sosem. Ta przyjemność kosztowała nas zdecydowanie więcej, niż posiłek, który jedliśmy dzień wcześniej. Paradoksalnie, chociaż się nie najadłam te parę łyżek wystarczyło, abym na resztę dnia straciła apetyt. W drodze powrotnej natknęliśmy się na supermarket, gdzie również spotkaliśmy grupkę Polaków. Innymi słowy...wszędzie nas pełno ;)


Był wieczór, więc postanowiliśmy nie szwędać się więcej po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Zasnęłam dość szybko (zapewne od nadmiaru wrażeń), a po obudzeniu znowu nie czułam zmęczenia. To było zadziwiające, bo nocując w hotelach potrafiłam sama budzić się o świcie, natomiast całą drogę przesypiałam w autobusach! Tym razem było podobnie.

Następnego ranka taksówkarz zawiózł nas na dworzec autobusowy. Nadszedł czas, by pożegnać się z Gwatemalą i ruszyć do Hondurasu. Nie zamierzaliśmy zatrzymywać się tam na dłużej, a tym bardziej obawialiśmy przejazdu przez stolicę Tegucigalpę – która jest uznawana za najniebezpieczniejsze miasto świata. Jako pierwszy cel wyznaczyliśmy miasteczko przygraniczne Copan.
Po drodze mijaliśmy wiele mniejszych miejscowości i straganów w których sprzedawano lokalne wyroby. W końcu pojazd zatrzymał się w (dosłownie!) szczerym polu i wszyscy zaczęli wysiadać. Nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy robić i z tego, co wiem reszta turystów również. Tylko jadący tym samym pojazdem tubylcy zdawali się niczym nie przejmować. W ten oto sposób wraz z grupką obcych podróżników staliśmy przy drodze wypatrując kolejnego busika, który podwiezie nas ten kawałek do granicy...

Wyczekiwany pojazd wreszcie podjechał rozczarowując na swoim rozmiarem, oraz "gęstością zaludnienia". Bardzo mały i bardzo ciasny, pełen lokalnych ludzi. Byłam pewna, że nas wszystkich nie zmieszczą. Myliłam się, tak bardzo myliłam. Okazało się, że na siedzeniu przeznaczonym dla jednej osoby da radę usadzić trzy. Tak oto przez najbliższe pół godziny wytrzymałam chyba w jednej z najmniej wygodnych pozycji świata! Z każdym, przebytym kilometrem modliłam się, aby wreszcie wysiąść. Najbardziej szokujący był jednak widok mężczyzny wypisującego bilety. Jechał na stojąco, przy otwartych drzwiach (do których był zwrócony plecami!) opierając jedynie głowę o dach pojazdu. Ręce miał zajęte przez długopis i kartkę. Nie wiem, naprawdę nie wiem jakim cudem nie wypadł...



P.S
Kochani! Przepraszam Was, że długo nie pisałam, ale święta i słodkie lenistwo skutecznie mnie od tego odciągnęły. Wena wróciła i postaram się pisać regularnie chociaż raz w tygodniu :)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Flores i Tikal

Na miejsce dojechaliśmy koło szóstej rano i wierzcie, lub nie, ale wcale nie byłam zmęczona! Przespałam praktycznie całą podróż, z autobusu wyszłam nowonarodzona! Wsiedliśmy do mniejszych, darmowych busików, które rozwoziły turystów do hoteli. My postanowiliśmy zatrzymać się w niedrogim hosteliku z dużym tarasem i widokiem na jezioro. Ten dzień planowaliśmy spędzić na wypoczynku i zwiedzaniu miasta. Po rozpakowaniu zjedliśmy lekkie śniadanie i wykupiliśmy wycieczkę na następny dzień do Tikal – ruin Majów położonych w dżungli.

Podobnie jak Antigua, Flores wrzało od kolorów! Żółte, niebieskie, zielone budynki...masę tego, ale w porównaniu do naszej szarej zabudowy wyglądało naprawdę optymistycznie. Tak, to dobre słowo. Ciekawe otoczenie potrafi poprawić humor. Wymieniliśmy pieniądze w przezabawnym, całym niebieskim banku (budową przypominającym salon z westernów), po czym poszliśmy przeglądać sklepy z pamiątkami. Niestety, asortyment i tym razem nas nie zachwycił. Kolorowe koraliki, drewniane figurki, naczynia z masy – to raczej nie mój styl. Mimo to rodzicom udało się za to znaleźć ręcznie malowany kalendarz majów (nie żeby nasz salon wyglądał już mało egzotycznie!)

Koło godziny czternastej zaczęliśmy rozglądać się za czymś do jedzenia. W końcu wybraliśmy dość przyjemną knajpkę, również położoną tuż obok jeziora. Byłam podekscytowana, ponieważ właśnie nadeszła pierwsza okazja do spróbowania lokalnej kuchni. Zamówiłam grillowanego kurczaka z ryżem, warzywami w zielonym sosie (chyba z avocado). Byłam zachwycona! Dosłownie pycha (a jak się później okazało, to jedno z lepszych dań jakie jadłam podczas całego wyjazdu...). Oczywiście nie przepuściłam też okazji do spróbowania prawdziwej pinacolady – cudo!




Ze spaceru wróciliśmy późnym wieczorem. Wzięłam prysznic i dosłownie padłam na łóżko. Najgorszy był fakt, że na dworze hulał straszny wiatr, przez co w pomieszczeniu zrobiło się zimno. Gdzieś tam pojawiły się nawet obawy, co do aktualności naszej wycieczki, ale na szczęście wahanie pogody było tylko chwilowe :) Mimo znacznie gorszych warunków, niż te, które panowały u Carlo spałam bardzo dobrze (paradoksalnie mimo wiatru było mniej chłodno). Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo jakoś przed piątą, zjedliśmy śniadanie i wyszliśmy przed hostelik czekać na nas bus. Pojazd spóźnił się dobre pół godziny, co wprawiło nas w gigantyczny niepokój. Opracowywaliśmy już różne scenariusze i plany działania, na wypadek jakby nikt po nas nie przyjechał, ale na szczęście i tym razem nie były potrzebne.

Tradycyjnie w autobusie ucięłam sobie krótką drzemkę wsłuchując się w rozmowy tłumu turystów wypełniającego pojazd. Podobało mi się to, że ludzie szukali kontaktu. Co chwila padały pytania „hej, jak się masz?”, „skąd jesteś?”, „jak długo podróżujesz?” W końcu i mnie rozbudzono, ale nie żałuję. Lubię poznawać nowych ludzi. Rozmawiałam z kolegami z Niemiec i Holandii. Oni również podróżowali „z plecakiem”, tzn bez biura podróży. U nas w Polsce częściej uchodzi to za szaleństwo, ale młodzi ludzie z całego świata lubią taką formę zwiedzania.

Gdy wyszliśmy z autobusu było jeszcze ciemno. Przewodnik zrobił krótką przerwę. Kto chciał poszedł coś zjeść, lub skorzystać z toalety, po czym na powrót zebraliśmy się w umówionym miejscu. Do parku prowadziła błotnista ścieżka, a z każdym naszym krokiem słyszeliśmy coraz głośniejsze odgłosy dżungli. Wypatrzyliśmy dziką świnkę i skaczące po drzewach małpy, jednak były na tyle szybkie, że nie zdążyliśmy ich sfotografować. Przed moim obiektywem nie uciekła jedynie bardzo leniwa, zielona jaszczurka ;)

Pierwsza piramida była dość niska i nie wywarła na mnie spektakularnego wrażenia, mimo to nie przepuściłam okazji, aby wdrapać się na jej szczyt. Rozciągał się z niej widok na sporą część świątynnego kompleksu. Widziałam wierzchołki kolejnych budowli wyłaniające się zza gęstwiny soczyście zielonych drzew. Przyznam szczerze, że widok był naprawdę zachęcający. Wiedziałam, że na kolejnych polanach piramidy są znacznie wyższe, a co więcej można tam spotkać egzotyczne zwierzęta. Robiąc duże kroki (stopnie były bardzo wysokie) z powrotem zeszłam na dół i stanęłam tuż obok przewodnika. Kolejna zbiórka, a po chwili skierowaliśmy się w dalszą drogę. Ogarnęło mnie to wspaniałe uczucie dziecięcej ciekawości. Takie, w którym nie wiesz, co spotyka Cię za rogiem.








CDN

P.S

Coraz więcej osób pyta mnie o zamieszczone na facebooku metamorfozy :) Bardzo mnie to zmotywowało i w przyszłości zamierzam szczegółowo opisać na blogu etapy odchudzania, dietę, efekty ćwiczeń itp. Mam nadzieję, że będziecie zainteresowani! Póki co moje porady będą regularnie umieszczane tutaj:
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=787413831276957&set=a.590460910972251.1073741826.590457437639265&type=1&theater

Zachęcam do odwiedzania :)

czwartek, 3 kwietnia 2014

Pacaya

Kierowca busika miał na nas czekać przed apartamentem. Mieliśmy dużo czasu, więc zdecydowaliśmy się zejść klatką schodową - wcześniej korzystaliśmy z windy. Pierwszy raz w życiu widziałam apartament o takiej strukturze. Od końca schodów aż do recepcji prowadził długi, czysty korytarz. Mieszkańcy tego budynku mogli korzystać z sauny, wbudowanej siłowni i dużych placów zabaw dla dzieci. To nie to samo, co nasze bloki i szare osiedla. Wszystko uporządkowane, schludne, eleganckie...aż pozazdrościłam Carlo, że mieszka w takich warunkach ;)!
Pojazd pojawił się punktualnie. Z kierowcą nie nawiązaliśmy większego kontaktu, ponieważ mówił jedynie w języku hiszpańskim. Po jakiejś godzince byliśmy na miejscu. Wycieczki na wulkan Pacaya były organizowane spod małej, dość biednej wioski. Od razu obskoczyła nas gromadka dzieci usiłujących sprzedać nam kijki (łatwiej się z nimi wchodzi), oraz dorosłych proponujących wynajem konia. Nie skorzystaliśmy z żadnej z ofert. Wynajęty przewodnik oprowadzał tylko naszą trójkę, co było w sumie bardzo komfortowe. Nikt obcy nas nie popędzał, więc mogliśmy, co chwila zatrzymywać się i robić dużo zdjęć. Kawałek pod górkę szedł z nami drugi mężczyzna, z konikiem (miał nadzieję, że zniechęceni dość ciężką drogą zdecydujemy się skorzystać z tej oferty). Jeśli ktokolwiek z nas wahał się chociaż przez chwilę myśli te zniknęły w jednej sekundzie, gdyż...oczy wszystkich zwróciły się w stronę potężnej, otyłej amerykanki zjeżdżającej na malutkim, chudym koniu. Widok ten był dosłownie przerażający. Można było odnieść wrażenie, że biedny zwierzak dosłownie pęknie na pół. Zaniemówiliśmy zatrzymując się na chwilkę. Wówczas zasapany mąż kobiety spojrzał na nas i rzekł stanowczo „Wierzcie mi na słowo, lepiej wziąć konia”.
Nieprzyjemny widok podziałał na nas bardziej, niż jego rada, co dodatkowo zmotywowało do pieszej wycieczki. 8 km pod stromą górę? Niby nie tak dużo. Niby... Pamiętam, że było ciepło. Pogoda dopisywała, a egzotyczna roślinność wyglądała przepięknie. (Nie, nie mówię tak dla zasady! Też wolę pójść na zakupy, niż na spacer do lasu, ale te widoki naprawdę robiły wrażenie). Z każdym krokiem obserwowałam jak moje różowe timberlandy zmieniają odcień na szarobury. Wszędzie olbrzymie chmury pyłu wulkanicznego!
Gdy wreszcie udało mi się dojść na szczyt miałam wrażenie, jakbym zrobiła pięć skalpeli, dziesięć killerów i trzydzieści dziesięciominutówek z Mel B! Parno, daleko i pod górkę, a jednak się udało :D Podnóże zdobiło wiele skał, jam, kamieni, a wszystko spowite oparami, niczym piekielnie gęstą mgłą. Co ciekawe niektóre jamki były na tyle gorące, że ludzie...piekli w nich słodkie pianki! Super pomysł i gdyby nie moja dieta z pewnością bym skorzystała. Jedyne, czego żałowałam to fakt, że przyjechaliśmy odrobinę za późno. Jeszcze tydzień temu można było zobaczyć tu czerwone języki lawy (wulkan jest aktywny), a teraz były już zastygłe.

Zejścia z wulkanu nie pamiętam dokładnie. Byliśmy zmęczeni, więc minęło w zabójczym tempie. Wbrew poradom przewodnika o kupnie czekolady nikt z nas nie miał najmniejszej ochoty na zjedzenie czegokolwiek. Dość szybko wróciliśmy do apartamentu, gdzie wzięłam szybki prysznic i spakowałam rzeczy. Carlo podrzucił nas na dworzec, skąd odjeżdżał autobus tym razem do miejscowości Flores, która była następnym celem naszej wyprawy. Pożegnaliśmy się, a chłopak obiecał, że odwiedzi nas zimą.

Krąży opinia, że miasta Ameryki Łacińskiej są wyjątkowo niebezpieczne. Zapewne dlatego kazali kłaść wszystkie torby na specjalną taśmę, przeszukiwali i oglądali bagaże...Wcześniej sądziłam, że takie kontrole mogą spotkać nas jedynie na przejściach granicznych, lub lotnisku. Autobus był duży, dwupiętrowy, z rozkładanymi siedzeniami. Mieliśmy miejsca u góry, na samym przedzie autobusu – dla mnie idealne. Komfortowe autobusy są tam klimatyzowane (luksus to przecież 15 stopni!), dlatego też ubrałam sweter i szczelnie owinęłam się kocem...

CDN

P.S
Cieszy mnie, że grono czytelników stale się poszerza. To ogromnie motywujące! Wszystkich zapraszam też na mojego page'a

https://www.facebook.com/pages/Pink-Backpacker/254400374737841?ref=hl