sobota, 8 marca 2014

Wstęp

Nie jestem w stanie ocenić jak długo zbierałam się z założeniem tego bloga. Plany i pomysły na przemian znikały i pojawiały się w mojej głowie. Miałam ochotę prowadzić stronę o treści lajfstajlowo-podróżniczej. Trochę o wyjazdach, trochę o przygodach, a trochę o modzie i kosmetykach (baby tak mają!). Chciałam na żywo pisać relację z wyprawy. Nie wyszło. Gdzieś tam pojawiał się brak odwagi, niepewność, trochę strach przed brakiem czytelników. W końcu postanowiłam się przełamać. Zbyt dużo razy usłyszałam „co tam robisz?!”, „skąd te zdjęcia?!”, gdzie Ty jesteś, dziewczyno!?” Wówczas uświadamiałam sobie, że nie mogę opisać wszystkiego w kilku zdaniach. Istnieje wiele blogów podróżniczych, modowych, lajfstajowych, kulinarnych... – mam więc skąd czerpać inspiracje i przydatne rady. Dlaczego by jednak nie rozpocząć własnej działalności? A nóż ja również kogoś zaciekawię :) Na wstępie podkreślę, że nigdy nie korzystałam z usług biura podróży, nie znam języka hiszpańskiego i nie miałam okazji nocować w pięciogwiazdkowych hotelach! Wyjechałam w ciemno. Całkowicie w ciemno. Zero rezerwacji, brak karty w telefonie, tylko angielski przewodnik podróży i drukowane mapki z internetu. W podróż wybrałam się z rodzicami (pełniłam funkcję tłumacza, a co!), jednak wszystkie spostrzeżenia i sytuacje mam zamiar opisywać tylko ze swojego punktu widzenia. Nie była to moja pierwsza wyprawa w tym stylu, jednak myślę, że pobiła wszystkie poprzednie w stu procentach! Dlaczego? Zachęcam do lektury. „Gwatemala, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama” - tak za pomocą pięciu słów można opisać plan naszej wyprawy. Po spakowaniu pełnego worka ubrań i wymuszonym zapięciu różowej kosmetyczki zaczęłam żałować, że nie wyprodukowano podróżnego modelu plecaka ze słynnym napisem „I HAVE NOTHING TO WEAR!” Cóż, z pewnością nie przewidziano, że ktoś miałby zamiar się stroić w samym środku dżungli, lub na niemalże bezludnej wyspie...Cała ja! Tak czy siak w końcu usiadałam przed komputerem przeglądając wiadomości z portalu couchsurfing. Był to pierwszy raz, kiedy zdecydowałam się skorzystać z tej formy noclegu (couchsurfing.org – strona internetowa, dzięki której można zaoferować darmowe zakwaterowanie lub znaleźć użytkowników oferujących nocleg we własnym domu czy mieszkaniu w wielu zakątkach świata.) Zaakceptowałam propozycję Carlo – młodego chłopaka z Gwatemala City, który zaproponował nam pobyt w swoim mieszkaniu. Gwatemalczyk miał czekać na lotnisku z kartką z moim imieniem. Prawdę mówiąc, byłam pełna obaw. Planem B na wypadek, jakby się nie zjawił było łapanie autobusu do sąsiedniego miasteczka – Antigua, w której szukałabym innego noclegu. Mimo to wciąż mocno liczyłam na pierwszą opcję!

Był 26 stycznia. Po wypiciu dużego kubka kawy dotarłam na lotnisko Okęcie. Mimo bardzo wczesnej godziny wcale nie czułam zmęczenia. Tłumaczę to podekscytowaniem związanym z wyjazdem, które było większe niż do tej pory (w końcu to mój pierwszy raz w Ameryce Środkowej). Pierwszy lot był z Warszawy do Amsterdamu, trwał około dwóch godzin i chociaż widok odladzania skrzydeł przypomniał mi scenę z „Katastrofy w przestworzach” obyło się bez wypadków i rewelacji. Drugi lot był już długodystansowy, przez co zapowiadał się bardziej ciekawie – dwa posiłki, napoje, ludzie różnych narodowości, monitory w oparciach i nowości filmowe – uwielbiam ten klimat, ponieważ daje mi przedsmak dalszej podróży. Leciałam liniami holenderskimi KLM, a idąc za radami Cejrowskiego (no dobra, to był pomysł taty) kupując bilet zamówiliśmy jedzenie koszerne. Religia nie ma tu nic do rzeczy, po prostu wszystkiego w życiu warto spróbować, a według opinii zamieszczonych w internecie porcje miały być większe i dostarczone w pierwszej kolejności. Odniosłam wrażenie, że internauci się nie mylili. Jako pierwsza na pokładzie dostałam porcje...czegoś opakowanego w tysiąc papierków, oklejonego milionem nalepek i ostęplowanego miliardem pieczątek. No może trochę przesadziłam, ale tylko odrobinkę! Prawdę mówiąc i tak miałam sporo szczęścia, bo znajdowały się tylko 3 takie posiłki na pokładzie, a pechowa stewardessa przewróciła się wraz z...jedzeniem mojego taty. Przepraszała nas kilkakrotnie tłumacząc w jaki sposób jedno z dań uległo zniszczeniu. Na szczęście porcje składające się z kilku pojemniczków nie były małe, a ja miałam komu oddać swoje migdałowe ciastko (dieta!). Po zjedzeniu oryginalnej potrawy składającego się z warzyw z dużą ilością kurkumy, nietypowej sałatki ziemniaczanej, mięsa i mrożonego musu zamówiłam lampkę wina. Nie miałam ochoty ani na oglądanie filmów, ani słuchanie muzyki. Cieszyłam się z wcześniej zaliczonej sesji, z tego, że wyjazd doszedł do skutku. Martwiłam o to, co czeka nas następnego dnia. Właśnie z takimi myślami zasnęłam wciśnięta w fotel, kompletnie nie mając pojęcia, co przywita nas w Gwatemali.

CDN
P.S Mam nadzieję, że Was zaciekawiłam. Jeśli macie jakieś pytania piszcie w komentarzach :)

3 komentarze:

  1. jestem MEGA ciekawa co dalej :D fajnie piszesz

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham, kocham, kocham!

    OdpowiedzUsuń
  3. Piszesz interesująco, dobrze się czyta, będę tu zaglądać ;-)

    OdpowiedzUsuń