wtorek, 18 marca 2014

Gwatemala niczym paczka M&M'sów!

Trochę dobija mnie fakt, że z dniem dzisiejszym przestaję być nastolatką. Coś się skończyło, coś się zaczyna, ale (co najgorsze) coś już nigdy nie powróci. Mnóstwo przemyśleń, bilans całego życia i wspomnienia przelatujące przez głowę jak ekspres klatek filmowych! Ta dziwaczna nostalgia skutecznie utrudnia mi sięgnięcie pamięcią do sytuacji sprzed kilku tygodni, mimo to spróbuję opisać wszystko możliwie dokładnie...
________________________________

Rankiem poczułam ulgę. Choć zabrzmi to absurdalnie, nie miałam siły spać. Wstałam bardzo wcześnie (jak na czas lokalny) i spojrzałam na roznoszącą się za szklaną taflą panoramę. Miałam ochotę to wszystko obejrzeć. Domy, wieżowce, sklepy, ulice...to przyciągało mnie jak magnes. Bardzo żałowałam, że mamy tak napięty grafik i nie będzie nam dane dokładnie obejrzeć miasta. Trudno.

Na śniadanie zjadłam kanapkę z chlebem razowym, przy okazji częstując Carlo polskim pieczywem. W Ameryce Środkowej, podobnie jak w Azji bardzo ciężko jest dostać dobry chleb. Wszelkie wypieki są słodkie, lub przypominają watę (po naciśnięciu nie wracają do swojej pierwotnej postaci). Chłopak wspominał, że najlepszy chleb jest tu sprzedawany w sklepach niemieckich, stąd też potoczyła się dłuższa rozmowa o kuchni. Krótka wzmianka przy śniadaniu poskutkowała wzajemnym pokazywaniem zdjęć w google grafice i wymienianiem różnic pomiędzy tortillą,a pierogami. Było to dość zabawne, ale w końcu udało się zakończyć temat i wyjść z mieszkania.

Carlo zawiózł nas na przystanek znajdujący się nieopodal centrum miasta. Przynajmniej sto razy zapytałam, czy aby na pewno nie będzie to problem, a on odpowiadał tylko „nie martw się”. W krótkich odstępach czasu przyjmował kilka osób z couchsurfingu, więc mile zaskoczyła mnie jego gościnność. Z tego, co wiem wczoraj odbył wyprawę na wulkan, a teraz wracał jeszcze do pracy. Człowiek torpeda! Na autobus nie musieliśmy długo czekać, bo już po chwili podjechał duży, kolorowy środek transportu. Dobra, kolorowy to zbyt mało powiedziane. Pojazd dosłownie tryskał kiczem i folklorem na wszystkie strony. Był jak karuzela dla dzieci, jak dział z zabawkami, jak drzewko choinkowe...błyszczał i raził po oczach jaskrawością barw i połączeniem kolorów. „ANTIGUA, ANTIGUA!!!!” - rozległ się głośny krzyk mężczyzny spoglądającego na tłum zza drzwi.

Weszłam do środka, po czym zajęłam miejsce z tyłu, przy oknie. W autobusie leciała bardzo głośna, wesoła, latynoska muzyka, która z pewnością musiała być niezwykle irytująca dla tych, którzy podróżowali w ten sposób codziennie. Dla mnie była to kolejna dawka szalonej egzotyki. Autobus ruszył. Niestety, nie długo zachwycałam się widokami, gdy już po chwili zatrzymał się na kolejnym przystanku i następnym i jeszcze jednym....Pojazd wypełniał się ludźmi po brzegi. Co więcej miejsca siedzące przeznaczone dla dwóch osób, zajmowały aż po 3-4 według zasady zmieścić tyle, ile się da! Na niemalże każdym przystanku, poza zwykłymi pasażerami wsiadali...handlarze. Wyglądało to dziwacznie, ponieważ zaczynali proces sprzedaży od zaprezentowania swoich towarów, opisania ich i wymieniania zalet. Tak widzieliśmy kolejno : suszone banany, wyjątkowo wytrzymałe ołówki, jakieś tabletki, lody o smaku gumy balonowej...Nie wyobrażałam sobie, aby to u nas ktoś wsiadający do MPK zdecydował się wykorzystać przejazd w celu dokonania transakcji, nie mniej pomysł uważam za całkiem niezły. Wielu wygłodniałych studentów, którzy nie mieli wystarczająco dużo czasu na zakup drugiego śniadania z pewnością by na tym skorzystało!

W ile dojechaliśmy do Antiguy? Nie mam zielonego pojęcia, czy było to pół godziny, godzinka, czy półtorej. Minęło szybko, bo...było ciekawie! Tak, podróż autobusem naprawdę nie musi być nudna. Pamiętam, że na miejscu panował okropny gorąc i w duchu przeklinałam samą siebie, za założenie długich spodni. Chłodniejszy ranek potrafi zmylić. Na szczęście amerykański klimat okazał się znacznie bardziej łaskawy, niż azjatycki - szczególnie przez brak wilgoci.

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy na targ mieszczący się tuż nieopodal postoju autobusów ( było tak pstrokato, że czułam się jak w gigantycznej paczce m&m'sów). Pierwszym, co rzuciło się w oczy były budynki. Różowe, zielone, żóste, pomarańczowe...wniosek wyciągnęłam jeden - tubylcy kochają kolory. Niepewna tego, co czeka tuż za rogiem postanowiłam przejść się po naprawdę sporych rozmiarów rynku i obejrzeć dostępne towary.

CDN

P.S Wybaczcie trochę urwany opis, ale nienawidzę pisać skrótowo. Stwierdziłam, że podzielę ten dzień na dwie części. Powód? Jest tyle do opisywania, że jeden post wydałby się zwyczajnie za długi :) Padam z nóg i lecę do spania!

2 komentarze:

  1. Autobusy jak karuzele dla dzieci albo raczej [jak dla mnie] jak z psychodelicznego horroru! Świetnie opisujesz, łatwo sobie wyobrazić co gdzie i jak. :D
    I chleb nie powracający do swego stanu?! O.o To czym się różni skład...?
    Varii

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomina pieczywo tostowe ale jest jeszcze delikatniejszy.

    OdpowiedzUsuń