poniedziałek, 10 marca 2014

Pierwszy raz w Gwatemali

Gdy przebywam na innym kontynencie, kompletnie oderwana od codzienności miewam zjawisko, które nazywam „europejskim snem”. Uświadamia mi ono jak umysł szybko przywyka do szarej, zwykłej codzienności. Przebywam gdzieś na końcu świata, kładaję się spać i odlatuję. Znów jestem w domu, w moim mieście, na uczelni, borykając się z codziennymi problemami. We śnie zasypiam we własnym pokoju (sen we śnie!) jednak, gdy otwieram oczy...doznaję szoku. Tak było i tym razem. Zobaczyłam pokład samolotu i przez dobre kilka minut próbowałam sobie przypomnieć, gdzie jestem, co ja robię i jak właściwie się tu znalazłam. Zupełnie tak, jak po jakiejś szalonej imprezie! Dziwne zjawisko, ale podczas wyprawy zdarzało się praktycznie codziennie.

W milczeniu obserwowałam krzątające się po pokładzie stewardessy i zaspanych ludzi. O dziwo stres związany z nietypowym noclegiem jakoś mi minął. „YOLO”, „JESTEM HARDCOREM” , oraz inne gimbazjalne powiedzonka tłumnie napływały mi do głowy i chociaż w duchu śmiałam się z samej siebie...chyba tak objawiała się moja radość. Zaczęła się przygoda. Coś, na co długo czekałam. Mój luzacki nastrój chyba udzielał się rodzicom. Po części mnie to dziwiło, ponieważ jakby nie było cała odpowiedzialność konwersacji z Carlo spoczęła na moich barkach. Z drugiej strony był to znak, że ufają zarówno mi, jak i mojemu angielskiemu. Optymistycznie nastawieni do dalszej podróży zjedliśmy specyficzne, koszerne śniadanie, po czym KLM podszedł do lądowania w Panama City. Jeszcze jeden, malutki, bezpośredni samolot i będziemy w Gwatemali!

Po wylądowaniu zaczął się standardowy wyścig dotyczący tego, kto pierwszy otworzy luki bagażowe i wyjdzie z samolotu. Po co? Nie mam pojęcia, ale ludzie tłoczyli się jak sardynki. Obserwując ich wciąż siedziałam na fotelu, a sądząc, że ta przepychanka potrwa jeszcze chwilkę zdecydowałam się potestować dostępne gry telewizyjne. Po jakiś trzech rudnkach pacmana i czterech tetrisa w końcu podjęłam próbę wyjścia z samolotu. Patrząc na ilość osób w rękawie prowadzącym na lotnisko stwierdziłam, że moment lądowania można porównać z włożeniem kija w mrowisko. Ludzi jak mrówek, a po zetknięciu pojazdu z podłożem tradycyjnie klaskali Rosjanie.

Chwyciłam swój kolorowy plecak i skierowałam się w stronę następnej bramki (oczywiście nie odmawiając sobie uprzednio wizyty w butiku Victoria's Secret z którego i tak wyciągnięto mnie siłą). Wylot z Panama City trwał chwilę, choć przy starcie trzęsło nami tak mocno, że nabawiłam się niezłego stracha. Na strasznie krótkim odcinku dostaliśmy gigantyczny obiad, alkohol, a mimo ikony zapięcia pasów, wszyscy (łącznie z personelem) spacerowali po pokładzie. Naprawdę, wyjątkowo dziwaczny lot lokajlnym liniami. Na lotnisku (już w Gwatemala City) wymieniliśmy część pieniędzy, odebraliśmy bagaże i skierowaliśmy się w stronę wyjścia. Właściwie to nie zdążyłam nawet pomyśleć o tym jak rozpoznam Carlo, ponieważ on zauważył mnie praktycznie od razu. Machnął ręką uśmiechając się szeroko, a ja zobaczyłam, że trzyma kartkę z moim imieniem. Wszystko wskazywało na to, że obędzie się bez nieprzyjemnych przygód.

Z racji znajomości języka usiadłam z przodu, tuż obok Carlo, natomiast rodzice zajęli miejsca z tyłu. Nie mam ładnego, amerykańskiego akcentu, jednak wcale nie utrudniało nam to rozmowy. Poruszyliśmy stanardowe tematy pogody, podróży, krajów, kultury, ale nie mogę powiedzieć, żebym czuła się skrępowana. Gwatemalczyk był naprawdę sympatyczny.
Było całkowicie ciemno, a my jechaliśmy ulicami wielkiego miasta, wszędzie palmy i wieżowce, a ja czułam się jak w Miami! W końcu zatrzymaliśmy się na terenie jakiegoś strzeżonego osiedla. Weszliśmy do budynku olbrzymiego wręcz wieżowca, przypominającego hotel...Z każdym krokiem coraz szerzej otwierałam oczy i nie mogłam uwierzyć w to, że on naprawdę zdecydował się przyjąć nas zupełnie zadarmo. Otworzył drzwi do swojego (jak się okazało) apartamentu, a ja zafascynowana oglądałam każdy kąt. Wnętrze było duże i urządzone w nowoczesnym stylu. Najbardziej rzucały się w oczy okna. Olbrzymie, gigantyczne wręcz okna. Od sufitu, do niemalże samej podłogi z widokiem na egzotyczne, tętniące życiem miasto. Poczułam się tak, jakby mnie wklejono w jakiś najpiękniejszy obrazek z tumblr czy wehearit. Bajka!

Posiedzieliśmy chwilę w salonie rozmawiając o planach na jutro. Zamierzaliśmy zwiedzić Antiguę – kolorowe, stare miasteczko, będące dawną stolicą Gwatemali. Carlo opowiedział też trochę o swojej pracy. Okazało się, że jest fotografem i ma swoje studio, które chętnie pokaże nam następnego wieczoru. Przed pójściem spać podarowałam mu paczkę polskich słodyczy (z ptasim mleczkiem na czele!), po czym wzięłam ciepły prysznic. W mieszkaniu Gwatemalczyka miałam oddzielny pokój z kolejnym niesamowitym widokiem i choć wydawałoby się to szczytem marzeń...myślałam, że zamarznę. Tak, właśnie tamtej nocy uświadomiłam sobie, że chłód jest dla mieszkańców ameryki łacińskiej synonimem luksusu. Zimno = ekskluzywnie, stąd klimatyzacja włączona na pełny regulator! Owinięta kocem zasypiałam jeszcze z wilgotnymi włosami kompletnie nie mogąc uwierzyć w to, że może być tak pięknie i lodowato zarazem!

CDN

2 komentarze:

  1. Odkryłam, że mogę swobodnie wstawiać komentarze :D
    Super ^.^
    Ciesz się, że podczas lotu nie spotkałaś dziwnych typów zaczepiających Cię dziwnymi rozmowami. Tak miałam podczas lotu do Paryża :D
    Kilka literówek a tak to bardzo ciekawie <3

    Varii

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteśmy bardzo z Ciebie dumni i czekamy na więcej dz.i b.

    OdpowiedzUsuń